Piękny to był niedzielny poranek. Pięknie obudzony syn od ucha do ucha wcinał śniadanie. Pan Robótka właśnie pokazywał jak zrobić kolejne cudo z papieru a ja popijałam kawę. Słońce jednak tak świeciło w okna, że tata chcąc nie chcąc nieśmiało napomknął coś o spacerze. Podniosłam me zaspane lico i spojrzałam się prosto w okno. "Dobra - powiedziałam - wyjdziemy. Ale najpierw zasłoń to okno, bo mnie oczy bolą."
Syno w tym czasie podreptał do klocków i zaczął budować wieżę. Wstałam więc i czując już moc kawy budowałam razem z nim. Zapowiadał się piękny dzień.
Nic jednak nie zapowiadało katastrofy jaka miała nadejść!
Stwierdziliśmy z mężem, że najlepiej będzie pojechać na plac zabaw, bo to ulubione miejsce mojego malca ostatnio. (serio, jak widzi huśtawkę to wpada w euforię). A, że niedaleko Aldi to tym lepiej, bo po zabawie wpadnie się po parę drobiazgów do obiadu. Ruszyliśmy więc w drogę. Słońce epicko świeciło mi po oczach kiedy wysiadłam z auta. Nic to jednak w porównaniu z moimi uszami, które wychwyciły pisk zachwytu mojego malca na widok placu zabaw. Szedł tam, prawie biegł, byle do celu. Leci z nosa? To nic. Przewróciłem się? To nic. Rodzice nie mogą nadążyć? Tym bardziej nic. Nawet kiedy wzięliśmy go na ręce, by przejść przez ulicę to nas nie krytykował.
A kiedy posadził siedzenie na wymarzonej huśtawce to radości nie było końca. Zwłaszcza, że za płotem przechadzał się pan z psem. A psy to druga miłość mojego szkraba.
Mama jak oszalała cykała fotki uśmiechniętego syna. A gdy ten nie chciał już się huśtać, to ruszyła mama za nim by pozwiedzać plac. No i synek wszedł pod małpi gaj a mama za nim z telefonem w ręku. Piękne zdjęcia mam. Zwłaszcza te, kiedy kucnęłam i zrobiłam na jego wysokości.
Zadowolona z efektu podniosłam się w podskoku do góry i....
Jak nie gwizdłam się o metalową rurę w głowę! Zamroczyło mnie na moment. Piękne ja gwiazdy widziałam! Potem dotarło do mnie pytanie męża czy wszystko ze mną w porządku. Kiedy odpowiedziałam, że tak (podejrzewam, że moje tak brzmiało nieco niemrawo) to ten wybuchnął śmiechem. A jak tata się śmieje to synek też.
W sumie ja też się śmiałam. Przez łzy. Ale śmiałam się sama z siebie. Czemu? Bo jest reguła, że w ciągu dnia muszę sobie zawsze krzywdę zrobić. A rano nic się nie stało. Mogłam się w sumie spodziewać.
Zabawa trwała dalej, nie przerywałam dziecku radości. Może już w tym Aldi nieco mi się w głowie kręciło. Ale w sumie to guz się ostał. Boli przy czesaniu. A ja mam nauczkę, żeby patrzeć nad siebie!
haha, dobrze, że tam nie fiknęłaś na tym placu zabaw, mogło być niebezpiecznie ;)
OdpowiedzUsuń